wtorek, 11 lutego 2014

Rozdział V

    Jak widzicie, poniższy rozdział jest wcześniej, niż można było się spodziewać. Rozdziały dodawałyśmy średnio co miesiąc, a teraz zamierzamy skrócić ten czas do dwóch, trzech tygodni (jeśli się uda). Mamy nadzieję, że co do długości rozdziału, dogodziłyśmy Wam w tej kwestii. Komentarze po przeczytaniu, mile widziane! :)



   Jedliśmy obiad, który  przygotowała pani Weasley. Ze szczerością mogłam przyznać, że jeszcze nigdy nie jadłam tak wyśmienitych dań. Nawet mama takich nie potrafiła przyrządzić. Obserwowałam wszystkie osoby siedzące przy stole. Każdy z nich rozmawiał ze sobą beztrosko, jak gdyby robili to codziennie. Może i nawet było to u nich na porządku dziennym? Całkiem prawdopodobne. Jednak dla mnie było to coś niezwykłego. Gdy jadałam obiady z mamą, zawsze było cicho. Od czasu, do czasu wymieniałyśmy między sobą uwagi na temat jedzenia, albo tego, co każda robiła w dany dzień. Nic więcej. A tutaj... tutaj wszyscy rozmawiali o wszystkim i jednocześnie o niczym. Było bardzo rodzinnie, a mnie się udzielił nastrój osób, które siedziały przy stole.

   Przez głowę przemknęła mi myśl, że zachowuję się nie najlepiej w stosunku do mamy. Kto wie gdzie mogła teraz być? Kto wie co mogła teraz robić i w jakim być stanie? Ja siedziałam sobie spokojnie i bezpiecznie, napychając się jedzeniem, podczas, gdy mama mogła umierać z głodu... albo już nie żyć. Zanim ogarnął mnie smutek i poczucie winy, wzięłam głęboki wdech i próbowałam odepchnąć tę myśl gdzieś daleko.
   Po obiedzie myślałam, że pęknę. Spodnie stały się za ciasne i miałam wrażenie, że zaraz się rozerwą w pasie. Pani Weasley ciągle nalegała, abym zjadła coś jeszcze, bo byłam "strasznie chuda". Nie mogłam odmówić, a raczej nie potrafiłam. Po tym, gdy każdy się najadł, zaproponowałam pani Weasley swoją pomoc przy sprzątaniu. Na początku protestowała, tak jak w sytuacji z talerzami, ale w końcu się zgodziła i razem z Ginny pomogłyśmy jej pozmywać naczynia.
- Syriusz powiedział mi, że będziesz się uczyć w Hogwarcie - zagadnęła pani Weasley, w którymś momencie.
Pokiwałam głową, wycierając szmatką talerz, który podała mi Ginny.
- Tak, profesor Dumbledore mi to zaproponował. To bardzo miłe z jego strony... tyle, że... musi się najpierw wyjaśnić ta cała sprawa z Ministerstwem Magii - odrzekłam, przez chwilę stojąc w bezruchu.
Nie byłam pewna czy Syriusz opowiedział pani Weasley o tej całej sytuacji z Ministerstwem Magii i mną. Kiedy zobaczyłam pytającą minę rudej kobiety, byłam już pewna, że nic nie wie.
- Jaka sprawa?
- Chodzi o to... - Wzięłam głęboki wdech i odłożyłam talerz, by wziąć drugi do wycierania. -... że Ministerstwo Magii nic nie wie o moim istnieniu. Profesor Dumbledore przyszedł i powiedział mi o tym. Od mojego urodzenia nikt nie wie, że w ogóle się urodziłam.
- Przecież to niemożliwe - powiedziała pani Weasley z wymalowanym zaskoczeniem na twarzy.
- Profesor Dumbledore, też twierdził, że to jest niemożliwe, ale jednak - westchnęłam ciężko, spoglądając na panią Weasley. - Sprawa jest na tyle skomplikowana, że moi rodzice nie mogą mną się opiekować. - Wymawiając słowo "rodzice" poczułam dziwny ucisk w brzuchu. - Mama przecież... zaginęła, a Syriusz - zawahałam się wypowiadając imię mojego ojca - jest poszukiwany, bo według Ministerstwa jest mordercą. Więc... sama nie wiem, jak to wszystko się rozwiąże.
- W takim wypadku, Dumbledore będzie musiał poszukać ludzi, którzy zechcą być twoimi prawnymi opiekunami - oświadczyła pani Weasley. Widząc moją niezdecydowaną minę dodała: - Nie bój się, jestem pewna, że będą to osoby, które znamy.
- Mam nadzieję - mruknęłam pod nosem.
   Gdy skończyłyśmy sprzątać po obiedzie, pani Weasley razem z Ginny usiadły przy stole. Syriusz wdał się w rozmowę z panią Weasley, a Ginny obserwowała jak Fred i George grają w szachy czarodziejów, które dopiero po chwili dostrzegłam. Kiedyś mama przyniosła takie do domu i próbowała mi wytłumaczyć na czym polega gra. Rezultaty były takie, jak próba przeczytania całej książki pt. "Szlachectwo naturalne, czyli genealogia prawdziwych czarodziejów". Jednak nie minął nawet tydzień, a szachy zniknęły, zanim nauczyłam się w nie grać.
- Chcesz zagrać? - Z zamyśleń wyrwał mnie jeden z bliźniaków, George.
Spojrzałam na nich, a potem na szachy. Gra była już skończona i zdaje się, że wygrała ta sama osoba, która zaproponowała mi grę.
- Nie umiem - przyznałam, a na policzkach wykwitły mi rumieńce. A przynajmniej tak mi się zdawało.
- Nie bój nic, nauczymy cię - odezwał się Fred i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Dokładnie - zgodził się George. - Siadaj. - Wskazał mi krzesło, na którym przed chwilą siedział, a sam usiadł obok, na drugim
Trochę się wahałam, ale w końcu podeszłam i usiadłam.
- No więc tak, grę zaczynają białe pionki, a potem wykonujecie ruchy na przemian - rzekł George, a ja kiwnęłam głową. Co z tego, że akurat to wiedziałam? Pozwoliłam George'owi mówić dalej. - Wykonanie ruchu jest obowiązkowe. Nie można z niego zrezygnować, nawet wtedy, gdy ma on prowadzić do strat czy przegranej. Gra toczy się do zamatowania jednego z króli lub rezygnacji jednego z graczy.
   Próbowałam pojąć to wszystko co mówił George, ale niekiedy trzeba było mi wyjaśniać wszystko kilka razy. W końcu po całym tygodniu tłumaczenia - naprawdę czas się tak ciągnął, jakby to był tydzień - mogliśmy zacząć grę. George pomagał mi w grze, a przy tym dawał rady na przyszłość, których i tak nie zapamiętam. Dobrze się bawiłam, grając w szachy czarodziejów z Fredem i Georgem i szczerze było mi przyjemnie w ich towarzystwie. Nie wiem jakim cudem, czy to przez to, że Fred dawał mi forów, czy przez to, że pomagał mi George, ale wygrałam. Nie wiem czy powinnam tutaj użyć słowa "wygrałam", powinno być "wygraliśmy", ale to nie zmienia faktu, że Fred był po przegranej stronie.
- Chcę rewanżu! - zawołał Fred z teatralnym oburzeniem.
- A to, że chcesz to wiesz... - roześmiałam się. - Nie zawsze dostajemy to czego chcemy.
- Pogódź się z przegraną, braciszku - odparł George, szczerząc do niego zęby.
Odchyliłam się na krześle cicho chichocząc. Przymknęłam oczy i w tej samej chwili drzwi do kuchni trzasnęły lekko. Natychmiast otworzyłam oczy by sprawdzić kto wszedł. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam Remusa Lupina. I nie tylko ja byłam zaskoczona jego przyjściem, przez parę sekund Syriusz też wyglądał na zaskoczonego.
- Witaj, Remusie - odrzekła pani Weasley uśmiechając się do niego. - Co cię sprowadza?
- Jakieś nowe informacje? - zapytał na starcie Syriusz.
- Dzień dobry - powiedziałam.
Remus spojrzał na mnie i uśmiechnął się słabo.
- Witaj, Alessio.
- Coś się stało? - dopytywał Syriusz.
Remus przez chwilę milczał, a potem odpowiedział zerkając na mnie:
- Możemy porozmawiać?
Zamarłam na chwilę w bezruchu. Przyjaciel Syriusza patrzył na mnie tak, jakbym miała coś wspólnego z tym, co ma mu powiedzieć. Zanim Syriusz wstał, wypaliłam szybko, chcąc się upewnić w swoich domysłach:
- To ma coś wspólnego ze mną?
Lupin spojrzał najpierw na mnie, a potem na Syriusza, który przypatrywał mu się, próbując odczytać coś z jego twarzy. Najwyraźniej coś odczytał bo powiedział:
- Skąd te przypuszczenie? Remus chce tylko ze mną porozmawiać.
Zmrużyłam oczy.
- To ma związek ze mną. - Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie, niż kolejne pytanie. Czułam, że to co chce przekazać jest bardzo ważne i na pewno jestem w to wmieszana.
Nastała cisza. Kiedy Syriusz otwierał usta, żeby coś powiedzieć, nie dałam mu dojść do słowa,
- Skoro to ma związek ze mną, ja powinnam o tym wiedzieć.
Przez chwilę milczeli, aż w końcu Remus się odezwał:
- Masz całkowitą rację, Alessio. Powinnaś się dowiedzieć. No cóż. - Wziął głęboki wdech. - Doszła do nas wiadomość, że Śmierciożercy podpalili jeden z domów w Borough of Hilingdon. Była w nim kobieta... i.... najprawdopodobniej był to twój dom, Alessio...
   Siedziałam nieruchomo wpatrując się w niego tępo, nie okazując w żaden sposób, że w ogóle go zrozumiałam. Z początku naprawdę nie zrozumiałam o co mu chodzi. Dopiero po chwili, to wszystko zaczęło do mnie docierać. Dom spalony. Kobieta była w tym domu. Jaka kobieta? Dlaczego spalili dom? Dlaczego ona tam była? Kobieta... czy to była mama? Nie było mi szkoda tego domu. Nie, to nieprawda. Było mi szkoda ze względu na wspomnienia związane z mamą, ale oprócz tego kojarzył mi się tylko z więzieniem. A teraz... mama mogła już nie żyć. Poczułam się jak ktoś komu odebrano resztkę nadziei. To nie może być prawda. Ona nie może nie żyć!
   Rozejrzałam się po pokoju jakbym oczekiwała, że któryś z bliźniaków, Syriusz albo pani Weasley, krzykną "Prima Aprilis, dałaś się wkręcić!" i wszyscy wybuchną śmiechem. Ale nic takiego się nie stało. Wszyscy obecni w salonie patrzyli na mnie z głębokim smutkiem i współczuciem. Zacisnęłam zęby, żeby się nie rozpłakać. 
- Ja... przepraszam... - powiedziałam i wybiegłam z kuchni. Natychmiast skierowałam się na górę do pokoju, w którym rzuciłam się na łóżko i wybuchłam płaczem. Przed oczami miałam ciągle swój dom, stojący w płomieniach, a w uszach słyszałam krzyk... krzyk kobiety. Stałam przed murkiem i obserwowałam, jak pomarańczowe płomienie liżą ściany domu. Chciałam tam wbiec i uratować kobietę, która krzyczała. Chciałam jej pomóc, ale nie mogłam. Ktoś mnie trzymał i nie pozwalał do niej pobiec. Próbowałam się wyrwać, ale ten ktoś wzmocnił uścisk. Spojrzałam na osobę, która mnie trzymała. To był on. Niebieskooki mężczyzna. Trzymał mnie i nie puszczał. W jego oczach majaczył smutek i żal. "Puść mnie!", krzyknęłam, a on tylko pokręcił głową. Nagle błysnęło za nim zielone światło, a jego oczy przestały być smutne. Zrobiły się... martwe. W jednej chwili rozluźnił uścisk i padł na ziemię. Cofnęłam się gwałtownie, wydając z siebie zduszony pisk. Zanim ogień dotknął mojego ciała, zobaczyłam ubraną na ciemno postać odchodzącą w noc.
- Alessio! Alessio! - ktoś mną potrząsał. Otworzyłam szeroko oczy i w pierwszej chwili pomyślałam, że siedzi na mnie jakaś wiewiórka. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to Ginny. Podniosłam się przecierając oczy. 
- Przepraszam, że cię obudziłam, krzyczałaś przez sen - wyjaśniła cicho.
   Pokiwałam głową na znak, że się nie gniewam. Spojrzałam na zegarek. Było dopiero po dwudziestej. Miałam ochotę z powrotem zakopać się w pościeli i już nigdy nie wychodzić, ale wiedziałam, że muszę porozmawiać z Syriuszem. Doprowadziłam się do względnego porządku, jednak zapuchniętych oczu nie dało się ukryć.
   Zeszłam na dół kierując się od razu do kuchni. Oczywiście mógł być u siebie, ale czułam, że jest nadal w kuchni. Rzeczywiście był tam, gdzie się spodziewałam. Tak samo jak bliźniacy i Ron. Wolałabym z nim porozmawiać na osobności, ale skoro tu siedzieli to przecież ich nie wygonię. Syriusz uniósł głowę i nasze spojrzenia się spotkały.
   W jednej chwili do głowy przyszła mi pewna myśl.
- Ch-chciałabym tam pojechać... - wyrzuciłam z siebie cicho. - Chciałabym pojechać do swojego domu, zobaczyć go.
Syriusz spojrzał na mnie bez żadnego wyrazu twarzy. Nie mogłam nic wyczytać z jego miny. W końcu się odezwał.
- Alessio, to już nie jest dom... to są gruzy.
- Ale chciałabym tam pojechać - wtrąciłam.
Syriusz znów na chwilę zamilkł, a potem odpowiedział:
- Myślę, że to zły pomysł.
Zamurowało mnie. Czy on właśnie powiedział, że się nie zgadza? To był przecież mój dom. Musiałam go zobaczyć!
- Co? - zapytałam całkowicie osłupiała.
- Alessio zrozum, to nie byłoby bezpieczne. Pewno pełno już tam mugolskiej policji, poza tym Śmierciożercy mogą się jeszcze tam kręcić. Nie pojedziesz.
Mówił z lekkim wahaniem w głosie, ale kompletnie nie zwróciłam na to większej uwagi. Nie wierzyłam w to, co mówi. Przecież nie mógł mówić tego poważnie? Wiedział jakie to dla mnie ważne!
   - Daj spokój. Ktoś z Zakonu mógłby ze mną pojechać - teraz w moim głosie było słychać wyraźną złość. Syriusz spojrzał na mnie z wyraźnym zaskoczeniem.
   - Myślisz, że członkowie Zakonu nie mają lepszych rzeczy do roboty? - zapytał z nutką ironii w głosie, ale po chwili dodał: - Większość z nich nie ma nawet chwili wytchnienia.
   Patrzyłam na niego, czując przy tym, że zaczyna się we mnie gotować. Chciałam zobaczyć swój dom, a on do jasnej cholery nie pozwalał mi na to! Nie rozumiał tego, jak bardzo się martwię o swoją matkę, bo własną miał głęboko gdzieś! Nie znał tego uczucia, gdy ktoś z rodziny ginie nie wiadomo gdzie, ktoś kogo się kocha ponad wszystko. Nic nie był w stanie zrozumieć.
   Już miałam mu to wszystko powiedzieć w twarz, kiedy się opanowałam. Przez chwilę milczałam, a potem, starając się, żeby mój głos brzmiał wiarygodnie, powiedziałam:
- Przepraszam... masz rację, to jest niebezpieczne. To w ogóle bez sensu, jechać tam gdzie nic nie ma...
Opuściłam głowę i wpatrzyłam się w podłogę. Nie chciałam, żeby coś odczytał z mojego wyrazu twarzy. Pojadę tam. Jeśli nie mogę liczyć na czyjąś pomocą, to zrobię to sama.
- Wiesz, nie czuję się najlepiej. Pójdę już spać. Dobranoc...
Gdy wychodziłam z pokoju w mojej głowie już układał się plan.
   Kiedy Ginny wyszła z pokoju zaczęłam przeglądać swoje rzeczy zastanawiając się co będzie mi potrzebne. Ze środkowego Londynu muszę dotrzeć do zewnętrznego Londynu, a konkretnie do Londyn Borough of Hilingdon, gdzie mieszkałam z mamą. Nie wiedziałam, ile dokładnie zajmie dotarcie do tej części regionu, ale już wiedziałam, o której będę musiała wyjść.
Nagle drzwi do mojego pokoju otworzyły się gwałtownie i do pokoju wparowali bliźniacy. Natychmiast odsunęłam się od szafy, nie chciałam sprawiać wrażenie, że się gdzieś wybieram.
- Ginny jest na dole - powiedziałam do nich, jakby nigdy nic.
- Przyszliśmy do ciebie - wyjaśnił Fred.
- Po co? - zapytałam, nie patrząc na nich. Mogłam się wydać przez swoją minę.
Kątem oka zauważyłam, że George wzdycha.
- Nie pojedziesz chyba sama, prawda? Bez różdżki, taka bezbronna.
Spojrzałam na nich ze zdumieniem, a przynajmniej tak starałam się wyglądać.
- Gdzie mam jechać? - zapytałam, jakbym nie wiedziała o co chodzi. - Nigdzie się nie...
- Wiesz, że nas nie da się nie oszukać? - George uniósł jedną brew z lekkim uśmiechem na twarzy.
Zaklęłam w duchu.
- Nie jestem bezbronna - warknęłam, zostawiając gdzieś minę dziewczyny, która nie wie o co chodzi.
- Doprawdy? Czarodziej bez różdżki, jest całkowicie bezbronny - oświadczył z ironią George.
- Jestem pewien, że nawet nie potrafisz się bić... - dodał Fred.
- Ale oczywiście nie dyskryminujemy cię jako dziewczynę. W żadnym wypadku - wtrącił drugi.
Spojrzałam najpierw na jednego, a potem na drugiego. No i co ja miałam teraz zrobić? Na ich twarzach malowała się bezgraniczna pewność.
- Czego chcecie? - zapytałam niemiłym tonem.
- Pomóc ci - odpowiedzieli jednocześnie.
Teraz patrzyłam na nich naprawdę zaskoczona. Spodziewałam się, że będą chcieli wygadać wszystko Syriuszowi, ale nie, chcieli pomóc.
   Czemu chcecie mi pomóc? - zapytałam, obserwując ich czujnym wzrokiem.
- Myślisz, że przegapilibyśmy okazję do zrobienia czegoś...
- czego zabrania nam mama...
- ... i czegoś co by pomogło tobie?
Przygryzłam wargę, czując, że zwyczaj bliźniaków, dokańczania za siebie zdań, mnie denerwuje.
- Oczywiście, że nie! - zawołali, uśmiechając się szeroko.
- Poza tym chyba nie myślisz, że gdy już wiemy co planujesz, pozwolimy ci jechać samej - powiedział Fred.
- No a dlaczego nie?
Powoli udzielał mi się nastrój, który pozwalał mi się z kimś kłócić. Nie miałam zamiaru brać ich ze sobą, a tym bardziej grzecznie im odmawiać.
- Bo polubiliśmy cię - zaczął Fred.
- ... i szkoda byłoby stracić taką ładną buźkę, jak twoja - dokończył George.
- Dokładnie - potwierdził Fred z lekkim zawahaniem.
Wywróciłam oczami.
- To nie wasza sprawa. Nigdzie ze mną nie idziecie - warknęłam.
- Skoro już wiemy, to automatycznie zostaliśmy wplątani do tej sprawy, więc...
- ... to jest nasza sprawa.
- I oczywiście skorzystamy z okazji. Dzięki, że pytasz.
Nie chciałam się poddać tak łatwo. Oni mieli zostać tutaj, nic nie wiedząc, a ja miałam spokojnie wyjść i dotrzeć tam jak najszybciej. Nie planowałam kogoś ze sobą brać.
- Nigdzie ze mną nie idziecie - powtórzyłam z naciskiem.
- Nie nie wmawiaj nam, że zamierzasz dotrzeć do Borough of Hilingdon na piechotę! - prychnął z litością w głosie Fred.
Zmierzyłam go wzrokiem wściekłego bazyliszka.
   Szczerze mówiąc właśnie taki miałam zamiar. Oczywiście nigdy bym się do tego nie przyznała, bo teraz mi również wydawało się to niezbyt najlepszym pomysłem. Szesnastolatka sama w nocy pędząca na piechotę na drugi koniec regionu? Zdecydowanie była to kiepska koncepcja. Jednak mimo wszystko nie chciałam, żeby ze mną szli.
- Nigdzie nie idziecie! Nie zrozumieliście za pierwszym razem? - wycedziłam tracąc już ostatki spokojnego tonu. Bliźniacy spojrzeli na siebie lekko zaskoczeni.
- Wredna Alessia to coś nowego - skomentował George szczerząc zęby.
- Nie zrozumieliście? Tam są drzwi - powiedziałam stanowczo, chcąc skończyć rozmowę na ten temat.
Fred spojrzał na brata.
- Widzę, że nic nie zdziałamy. Chodź George, utniemy sobie pogawędkę z Syriuszem, bo tak jakoś nie ma z kim gadać.
George zerknął na mnie i już mieli wyjść z pokoju, kiedy się poddałam.
- Dobra! Zgoda, możecie ze mną iść!
Nie mogłabym pozwolić im wygadać o wszystkim Syriuszowi, bo na pewno nie zdołałabym się wymknąć ani dzisiaj, ani przez najbliższy czas.
- Przyjdziemy o wpół do pierwszej - odparł Fred śpiewnym głosem, a George zaśmiał się pod nosem.
   Gdy opuścili pokój myślałam, że wyjdę z siebie. Owszem, byłam na nich zła za to, że próbowali ze mną iść (i udało im się to), ale byłam też zła na siebie, za to, że ostatecznie się zgodziłam. Jednak nie miałam innego wyjścia. Gdybym im nie pozwoliła, na pewno by wszystko wygadali. A może tylko tym straszyli?
   Leżałam na łóżku wpatrując się bezmyślnie w sufit. Nie ruszyłam się, gdy do pokoju przyszła Ginny, a gdy powiedziała "dobranoc", mruknęłam tylko coś pod nosem. Niecierpliwie czekałam, aż wybije odpowiednia godzina i przyjdą bliźniacy. Wolałabym od razu iść, ale byłam zmuszona przeczekać, aż wszyscy pójdą spać.
   Pięć minut po dziesiątej usłyszałam zbliżające się kroki na korytarzu. Nie wiedziałam czyje kroki było słychać na schodach, ale ktokolwiek to był, nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Przykryłam się kocem, odwróciłam plecami do drzwi i położyłam głowę na poduszce, zamykając oczy. Zacisnęłam zęby, gdy usłyszałam pukanie, a po chwili otwierające się drzwi.
- Alessio, śpisz już? - usłyszałam głos Syriusza.
   Zacisnęłam mocniej palce na kocu, starając się nie otwierać oczu. Nadal zastanawiałam się dlaczego na swojego ojca mówię po imieniu. Wcześniej było łatwiej mi tak mówić, ale teraz to wszystko dziwnie brzmi. Może się wydawać, że nie mam szacunku do swojego ojca, ale to nie o to chodzi. Mam do niego szacunek, owszem, ale nie znalazłam nadal konkretnego powodu, dla którego mogłabym mówić na niego "tato". Co z tego, ze był moim biologicznym ojcem, skoro nie znałam go tyle lat. Szesnaście lat to szmat czasu i nie da się tego nadrobić w ciągu kilku tygodni.
   Syriusz przez chwilę stał w bezruchu za pewne mnie obserwując. Potem jednak podszedł i poczułam, że się nade mną pochyla.
- Wiem jakie to dla ciebie ważne, ale gdyby coś ci się stało, nie wybaczyłbym tego sobie - szepnął cicho i już myślałam, że wyjdzie, kiedy pocałował mnie w czoło. Dopiero kiedy poprawił na mnie koc, wyszedł z pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
   Przeczekałam chwilę, aż oddali się i wypuściłam z płuc powietrze, które wstrzymałam kiedy się pochylił. Przewróciłam się na plecy i spojrzałam w sufit. Martwił się o mnie, a ja zaplanowałam sobie, że ucieknę po to by zobaczyć ruiny własnego domu. Zależało mu na mnie, a ja miałam zamiar wystawić go do wiatru. Może faktycznie nie powinnam była nigdzie iść? Może naprawdę mogłoby mi się coś stać? Byłam pełna wątpliwości.
   W końcu na zegarku pojawiła się godzina w pół do pierwszej. Usiadłam na łóżku z pewnym wahaniem. Po tym co usłyszałam od Syriusza (może w końcu zasłużył na to, żeby nazywać go tatą?) nie byłam pewna czy mam iść. Targały mną sprzeczne emocje. Z jednej strony chciałam pójść, zobaczyć, ale z drugiej strony coś mi mówiło, że nie powinnam tam się dostać. Przygryzłam wargę zastanawiając się nad tą całą sytuacją, gdy w końcu przyszli bliźniacy.
- Gotowa? - zapytał George.
Spojrzałam na bliźniaków niezdecydowana. Fred i George spojrzeli na siebie, a później na mnie.
- Dlaczego masz taką minę? - odezwał się Fred.
Wzruszyłam ramionami, nie za bardzo wiedząc co im powiedzieć. To co powiedział Syriusz, to było naszą sprawą i nie miałam ochoty im o tym opowiadać. Trudno mi było też wyjaśnić dlaczego jestem rozdarta.
- Daj spokój. Chciałaś iść zobaczyć, więc pójdziemy. Może dowiesz się czegoś o swojej... matce.
Przygryzłam wargę zastanawiając się nad tym. Gdybym nie pojechała żałowałabym, a gdybym pojechała i mi się coś stało, to i tak był żałowała. Dobra... zaryzykuję.
- Jedziemy - rzuciłam, wstając z łóżka.
Chłopcy uśmiechnęli się z zadowoleniem do siebie. Gdy wstałam i wyciągnęłam torbę z pod łóżka Fred powiedział:
- Po co to bierzesz? Wystarczy, że się ciepło ubierzesz. My o resztę zadbamy.
Uniosłam brwi, spoglądając na nich. Po krótkim namyślę, uznałam, że uwierzę im na słowo.
   Schodząc na dół staraliśmy się nie robić najmniejszego hałasu. Z tego co powiedzieli mi Fred i George, pani Weasley miała płytki sen i cokolwiek co zrobilibyśmy głośniej, obudziłoby ją. Trochę się obawiałam, że Syriusz nie śpi, ale gdy nie zobaczyłam żadnego światła wychodzącego z kuchni, odetchnęłam z ulgą. Dotarliśmy do drzwi i wymknęliśmy się na zewnątrz, błagając w duchu, żeby nikt się nie obudził, bo drzwi trochę skrzypiały. Udało się.
- Chodź w tamtą stronę - mruknął George i złapał mnie za łokieć, prowadząc w prawą stronę, podczas gdy ja chciałam pójść w lewą. Doszliśmy do końca ulicy oświetlonej przez kilka latarni. Fred rozejrzał się wokół sprawdzając czy nikogo nie ma w pobliżu, po czym wyciągnął różdżkę i pomachał nią nad ulicą.
   Nagle przed nami - nie wiadomo skąd - zmaterializował się wściekle fioletowy, trzypiętrowy autobus. Ze środka wyskoczył konduktor w fioletowym uniformie. Chłopak miał na oko dziewiętnaście, a przy tym był bardzo pryszczaty, z odstającymi uszami.
- Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów zagubionych w świecie mugoli. Wystarczy machnąć ręką, która ma moc i wejść do środka, a zawieziemy państwa, dokąd państwo sobie życzą. Nazywam się Stan Shunpike i tej nocy będę państwa przewodnikiem - wyrecytował znudzony, jakby tego tekstu uczył się na pamięć. Kiedy skończył spojrzał na nas i nieco się zdziwił. - Zapraszam do środka.
   Weszliśmy za nim do środka i zobaczyłam około tuzin mosiężnych łóżek z bordową kołdrą, w których spali jacyś ludzie. Cały autobus oświetlały świece przyczepione do ścian, które rzucały blade, drgające światło na wszystko wokół. Przeszliśmy na przód autobusu.
- No to gdzie właściwie znajduje się ten twój dom? - zapytał Fred.
- London Borough of Hilingdon - odparłam, oglądając z zafascynowaniem wnętrze autobusu.
   - Trzy bilety do London Borough of Hilingdon - powiedział George i wyciągnął z kurtki sakiewkę.
Otworzywszy ją, wyciągnął odliczoną kwotę i wręczył Stanowi, a ten dał nam po trzy bilety.
- Ernie! Do London Borough of Hilingdon! - zawołał do kierowcy, a chwilę potem wszyscy troje padliśmy na łóżko za nami pod wpływem gwałtownego ruszenia autobusu.
- Wiesz, nigdy nie jechaliśmy Błędnym Rycerzem i myślę, że to nawet dobrze - mruknął po paru chwilach Fred z niesmakiem na twarzy.
   Spojrzałam przez okno i zdziwiłam się kiedy zobaczyłam całkiem inną ulicę. Jechaliśmy teraz autostradą, wymijając wszystkie samochody z ogromną prędkością. Nie patrzyłam długo przez okno, bo od szybko przesuwającego się obrazu robiło mi się niedobrze.
- Tak w ogóle to jak się nazywacie? - zagadnął Stan, obserwując nas ze swojego fotela, w którym usiadł tuż przed tym kiedy autobus ruszył.
- Jestem Sally... Grey - wypaliłam od razu nieco spanikowana tym pytaniem. Przecież Ministerstwo Magii nie wiedziało o mnie, a ja nie chciałam mówić wszystkim na prawo i lewo jak się nazywam. Szczególnie przez to jakie nosiłam nazwisko.
   George spojrzał na mnie unosząc wysoko brwi, ale po chwili się zreflektował i skłamał tak jak ja.
- To jest Jordan, a ja jestem Adrian.
- Collinsowie - dodał Fred idąc tym samym tropem co ja i George.
Stan pokiwał w zamyśleniu głową, a potem zadał kolejne pytanie:
- Gdzie się wybieracie o tak późnej porze?
- A co nie można? - Fred spojrzał na niego zdziwiony, improwizował - Nie mamy szesnastu lat i mamy prawo chodzić gdziekolwiek chcemy i o której chcemy.
- Wyglądacie dość młodo - odrzekł Stan.
- Ty też wyglądasz młodo, ale się ciebie nie czepiamy - wypaliłam, pragnąc w duchu, żeby przestawał zadawać pytania. Prawdopodobnie to co powiedziałam bardzo pomogło, bo Stan zrobił się czerwony na twarzy i już nie zadawał niewygodnych dla nas pytań. Po chwili uraczył nas "skromną" opowieścią o swojej rodzinie i po kim otrzymał taką urodę. Co jakiś czas przytakiwaliśmy i gdy autobus dotarł na miejsce, wysiedliśmy z prawdziwą ulgą na twarzy.
   Kiedy dotknęłam stopami chodnika zakręciło mi się w głowie i myślałam, że zaraz zwrócę to, co dzisiaj jadłam. Z trudem przełknęłam ślinę i wyprostowałam się. To zdecydowanie nie był mój ulubiony sposób podróżowania.
   Rozejrzawszy się dookoła w ogóle nie poznałam okolicy. Nie dziwiłam się prawie wcale, skoro siedziałam szesnaście lat w domu i nigdzie nie wychodziłam. Wzięłam głęboki oddech i jeszcze raz obejrzałam okolicę.
- Gdzie teraz? - zapytał George. Głupio mi było się przyznać do tego, że nie wiem gdzie jesteśmy, więc wskazałam podbródkiem lewą ulicę, mając nadzieję, że wybrałam dobry kierunek.
   Ruszyliśmy. Dziwnie się czułam, idąc nocą po ulicy i nie mając zielonego pojęcia, gdzie się znajdujemy. Tym bardziej, że za niedługo miałam zobaczyć swój dom, w którym kiedyś mieszkałam z mamą... a raczej to, co z niego pozostało. Teraz już nie byłam pewna, czy chcę zobaczyć ten widok. Bałam się tego, co tam zastanę.
   Gdy przeszliśmy trzy całe ulice, zorientowałam się, że wybrałam złą stronę. Było mi strasznie głupio, ale na szczęście bliźniacy nic na ten temat nie powiedzieli. Wyglądali na całkiem zadowolonych dłuższą "przechadzką". Dla mnie jednak przechadzka to nie była. Ciągle rozglądałam się w poszukiwaniu jakiegoś człowieka. Miałam wrażenie, że zaraz ktoś wyskoczy zza krzaków i z pewnością nie będzie to zwykły mugol. Ale nic takiego się nie zdarzyło, a my byliśmy całkiem sami w okolicy.
   Skręcając w Athol Way, jak głosiła tabliczka przy jednym z domów, poczułam, że jesteśmy już blisko. Mama nigdy mi nie powiedziała na jakiej ulicy mieszkałyśmy. I nagle go zobaczyłam. Niegdyś piękny, zadbany, malutki domek przeistoczył się w czarne zgliszcza. Tam gdzie jeszcze niedawno rosły stokrotki i gdzie od czasu do czasu przechadzał się jeż, walało się dużo przypalonych desek. Na miejscu kuchni widać było gruzy, a tam gdzie znajdował się mój pokój było istne popielisko.
   Dotąd nie wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądać mój dom całkowicie spalony. Nie chciałam o tym myśleć, ani sobie wyobrażać. Nawet jeśli był dla mnie więzieniem przez szesnaście lat, to jednak miałam z nim jakieś wspomnienia. A teraz... teraz te wszystkie wspomnienia się wypaliły.
   Cały teren był otoczony taśmami policyjnymi. Przez głowę przemknęła mi wizja ludzi poubieranych w mundury stróży prawa chodzących w tę i z powrotem po pozostałościach budynku. Po chwili wyobraziłam sobie jak gapie wpatrują się w czarny worek, którzy wynosili policjanci z domu, czarny worek... z ciałem. Wzięłam natychmiast głęboki oddech, odpychając od siebie te okropne i przerażające myśli.
   Podeszłam bliżej i mimo woli dotknęłam żelaznej furtki, przez którą się wchodziło na podwórko. Czułam, że Fred i George co chwilę na mnie zerkają i że są tak samo (no prawie) wstrząśnięci tym widokiem, co ja. Oczy zaczęły mnie piec, przez napływające łzy. Odwróciłam na chwilę wzrok, po czym otworzyłam furtkę i przeszłam przez nią. Przechodziłam z jednego miejsca do drugiego bardzo powoli i ostrożnie. Nie wiedziałam po co chodziłam po gruzowisku, wydawało się to bez sensu. Miałam jednak nadzieję, iż coś - jakikolwiek - przedmiot, który mogłabym wziąć ze sobą, ocalał.
   Kiedy usłyszałam, że bliźniacy także wchodzą za mną na podwórko, nie odwróciłam się. Starałam się nie płakać i iść dalej by nic nie uszło mojej uwadze. Mugolscy policjanci mogli już wszystko obejrzeć, ale miałam nadzieję, że coś przeoczyli. Dotarłszy na miejsce, gdzie znajdował się kiedyś mój pokój, przycupnęłam przy górze desek i powoli zaczęłam je przenosić, by zobaczyć, czy coś zostało.
- Alessio - powiedział w pewnej chwili George, podnosząc coś z ziemi. Natychmiast poderwałam głowę, by zobaczyć o co chodzi. Rudowłosy chłopak trzymał w ręce coś długiego i błyszczącego. Coś co przypominało... naszyjnik. Błyskawicznie do niego podeszłam i wtedy dokładniej się przyjrzałam znalezisku. Było to złote serduszko z wygrawerowanymi literami "C & S", które w świetle księżyca pobłyskiwało mocno. Wzięłam go w ręce i zaczęłam przesuwać palcami po literach. Biżuteria z pewnością należała do mojej matki, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam. Musiała więc ukryć to głęboko w swoich rzeczach. Ale co znaczyły ów litery, nie miałam pojęcia.
- Lepiej już chodźmy - mruknął Fred rozglądając się wokół. - Za długo już tu siedzimy.
Oczywiście miał rację. Nie wiem, ile dokładnie minęło czasu odkąd tutaj dotarliśmy, ale czułam, że było go sporo. Choć miałam ochotę usiąść i się rozpłakać, dzielnie pokiwałam głową i ruszyłam za bliźniakami. Rzucając ostatnie spojrzenie na dom, zaczęłam się zastanawiać nad jedną istotą informacją, którą przekazał mi Lupin. Nad kobietą, która była w domu w chwili spalenia. Zaciskając zęby starałam się nie myśleć o tym iż może to była moja mama. Nie znałam powodu jej zniknięcia, ale nawet jeśli wróciła, to od razu zaczęłaby mnie szukać. Żeby zginąć w ten sposób, musiała być w domu więcej niż dziesięć minut, a skoro mnie w nim nie było to... W jednej chwili pomyślałam, że może wcale nie zamierzała mnie szukać. Może wcale nie wróciła po mnie... Albo to nie była ona...
   Odeszliśmy nieco od miejsca wypadku i ponownie wezwaliśmy Błędnego Rycerza. Wsiadając do niego byłam nieobecna myślami, które teraz błąkały się przy sprawie z moim spalonym domem. Ściskając mocno w kieszeni wisiorek z serduszkiem, pogrążyłam się w niemej rozpaczy. Nie płynęły mi łzy po policzkach, ale moja dusza płakała.  
- Chodź, wysiadamy - powiedział nagle, któryś z bliźniaków. Podniosłam głowę, ale nie byłam w stanie rozpoznać, który to był. Rozejrzałam się wokół i stwierdziłam, że jesteśmy w tym samym miejscu, gdzie po raz pierwszy wezwaliśmy autobus. Chłopak wyciągnął rękę, by pomóc mi wstać. Kiedy wyszliśmy puściłam się go i schowałam dłonie do kieszeni.
   Do domu przy Grimmuald Place 12, weszliśmy tak cicho, jak wymykając się z niego. Stanęłam na chwilę przy ścianie starając się wrócić na ziemię.
- Możemy jeszcze wstąpić do kuchni? - szepnął cicho Fred. - Zgłodniałem.
Nie odezwałam się, ale pokiwałam delikatnie głową i chwilę potem ruszyliśmy w stronę kuchni. Uznałam, że skoro narazili swoje bezpieczeństwo na rzecz pojechania ze mną do dawnego domu, to należy im się coś do jedzenia, skoro byli głoni. Gdy doszliśmy do drzwi, zobaczyłam przenikające światło z kuchni przez szparę pod drzwiami. Zanim jednak zdążyłam powstrzymać bliźniaków, aby nie wchodzili było już za późno. Wparowali do kuchni i nagle zamarli w bezruchu. Stanęłam przerażona tym, dlaczego stanęli jak wryci. Chwile mijały, a ja już się zaczęłam domyślać co zobaczyli.
- Fredzie i George'u Weasley! - rozległ się ostry, zdenerwowany głos pani Weasley. - Jak śmieliście się wymknąć z tego domu w środku nocy! Przecież ktoś mógł was zobaczyć! Mogło się wam coś stać! Nie pomyśleliście sobie, że mogli tam się czaić Śmierciożercy?! Nie wierzę! Nie wierzę, że to zrobiliście! Jak śmieliście! Po co tam w ogóle poszliście?! No ja się pytam was, dlaczego tam poszliście?!
   Zdawało mi się, że krzyczała bez końca. Bliźniacy byli osłupieni i trochę wystraszeni, tak, że się skulili przez co wydawali się bardzo niscy. Jednak mimo to nadal mnie sobą zasłaniali. Bałam się zza nich wyjrzeć i zobaczyć kto jeszcze jest w kuchni. Obawiałam się, że pani Weasley również może mnie okrzyczeć, a co gorsze, że zobaczę tam własnego ojca.
- Mamo... - zaczął jeden.
- Co mamo?! Co mamo?! Co wam przyszło do głowy, żeby tam pójść?!
Nie mogłam pozwolić, żeby cała wina poszła na nich. W prawdzie, to ja to wszystko wymyśliłam i powinna na mnie nawrzeszczeć, że w ogóle o czymś takim pomyślałam.
- To moja wina - powiedziałam nagle, wychodząc zza bliźniaków. Pani Weasley spojrzała na mnie jakby właśnie okazało się, że Boże Narodzenie jest świętem szatana. - To... j-ja... to moja wina. To ja poprosiłam ich, żeby ze mną tam pojechali. N-na początku odmawiali... ale w końcu się zgodzili... Ja.... bardzo przepraszam... Po prostu chciałam... ch-chciałam zobaczyć to wszystko... b-bo... bo nie wierzyłam - wydukałam w końcu.
   Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Mina pani Weasley mówiła, że się zawiodła na mnie, a ja nienawidziłam, gdy ktoś na mnie tak patrzył. Mama obdarzała mnie tym wyrazem twarzy kilka razy w tygodniu, bo jej nie słuchałam. A teraz, znowu musiałam z tym spojrzeniem i tą minę stanąć twarzą w twarz.
- Nie! - zaprotestował natychmiast George, a ja momentalnie uszczypnęłam go w rękę, by siedział cicho. Ten gest był chyba niezauważony, bo pani Weasley nic nie powiedziała tylko zmierzyła wzrokiem George, a później Freda.
- Przepraszam bardzo... - powiedziałam na koniec i opuściłam głowę. 
Pani Weasley przez chwilę milczała, a potem zaczęła wyganiać ich do pokoju. Czułam, że i tam będzie na nich krzyczeć. 
   Zostałam w kuchni sam na sam z tatą. Nie miał żadnego wyrazu twarzy, ale w głębi serca wiedziałam, że w środku był bardzo rozeźlony. Patrzyłam się na niego zakłopotana, nie wiedząc co powiedzieć. To, co miałam powiedzieć, powiedziałam pani Weasley. Może wersja, którą jej przedstawiłam trochę różniła się od tej prawdziwej, ale w większości była autentyczna. Cisza się przedłużała, a ja czułam, że atmosfera zaczyna gęstnieć.
- Jak mogłaś zrobić coś tak bezmyślnego? - zapytał, próbując opanować głos. - Nie wiesz, że mógł cię tam ktoś zobaczyć? Nawet jeżeli nie Śmierciożercy to zwykli mugole?
   Już otwierałam usta, żeby coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, ale po chwili je zamknęłam. Mówiłam już, po co chciałam tam jechać, powinien zrozumieć.
- Powinieneś się cieszyć, że nikt nas nie zobaczył. Nikogo tam nie było, a ja już jestem z powrotem - powiedziałam w końcu sucho.
- Powinienem się cieszyć? - zdumiał się. - Przez ten czas kiedy zobaczyłem, że cię nie ma, martwiłem się o ciebie! Gdybyś nie pojechała, to nie byłoby wcale tej całej sytuacji! Fred i George nie musieli by słuchać krzyków Molly, a ona sama nie musiała by się też martwić! Dobrze wiesz jaka jest sytuacja! Martwiliśmy się o was tym bardziej, że Śmierciożercy się wszędzie panoszą!
- Ale nie zmienia to faktu, że już wróciłam cała i zdrowa! - zawołałam zirytowana. - Poza tym, nawet jeśli nie byłoby takiej sytuacji, a Voldemort by się nie odrodził i tak byś się wściekał, więc nie zwalaj całej winy na Śmierciożerców!
- A co by było, gdyby tam byli? Co byś wtedy zrobiła bez różdżki? Fred i George też by sobie z nimi nie poradzili! Zginęłabyś szybciej niż tam dojechałaś!
   Mina Syriusza świadczyła o tym jak bardzo był rozsierdzony. Powoli zaczynał nie panować nad swoim głosem, który do tej pory próbował uspokoić. Spojrzawszy na niego zdałam sobie sprawę jak bardzo musiał się martwić.
- A ty powinieneś się domyślić, że zrobię wszystko by zobaczyć resztki tego domu! - warknęłam w końcu. - Najlepiej jest rzucać na mnie oskarżenia, nie próbując zrozumieć tego jak się czułam i nadal czuję, gdy wspomnienia z tym domem przyszły tak nagle! Przez ten czas, w którym tutaj byłam próbowałam zapomnieć o tym więzieniu! I udawało mi się! Ale wiesz co ci powiem? Ten dom kojarzył mi się przede wszystkim z mamą, która nie wiadomo gdzie jest! To, że ze swoją miałeś jakieś problemy nie znaczy, że ja miałam ze swoją i że jej nie kochałam! - Mówiłam głośno, ale nie krzyczałam. Nie miałam siły na to, by zdzierać głos w jakieś bezsensownej rozmowie. - Ciągle myślę, że naprawdę coś jej się stało i może nawet zginęła w tym domu! Nie będę siedzieć bezczynnie, gdy Śmierciożercy mordują wszystkich naokoło. I nie będę siedzieć i czekać, aż ktoś się dowie, co to była za kobieta - zakończyłam z goryczą w głosie.
- Ale jestem twoim ojcem i powinnaś mnie słuchać! - zawołał po chwili. - Czy nie wyraźnie zabroniłem ci tam jechać?
- Widzę, że nadal nie rozumiesz - powiedziałam niegrzecznie. - A to, że jesteś moim ojcem nie wiele teraz oznacza, skoro nie było cię przez tyle lat.
   Spojrzałam na niego niechętnie, odwróciłam się na pięcie i wybiegłam z kuchni. Popędziłam prosto do pokoju i rzuciłam się na łóżko. Zaciskałam zęby byleby się nie rozpłakać. Ścisnęłam mocno palcami materac, na którym leżałam i przymknęłam na chwilę oczy, by uspokoić myśli i szybkie bicie serca. Z każdą sekundą czułam się lepiej. Nie żałowałam ani tego, że pojechałam tam, ani tego co powiedziałam w kłótni. Nie żałowałam niczego. 
   Przewróciłam się na plecy i usiadłam na łóżku. W pokoju było ciemno, ale pobliskie latarnie, które się jeszcze świeciły na ulicy, rzucały blado-pomarańczowe światło na zegar wiszący na ścianie. Dochodziła czwarta nad ranem. Zerknęłam w okno, by zobaczyć jakiekolwiek zmiany na niebie i wtedy dostrzegłam burzę brązowych włosów, w - jak dotąd - nie używanym, trzecim łóżku. Przez chwilę obserwowałam, jak koce spokojnie unoszą się, a potem opadają. Poczułam, że powieki mi opadają na oczy. Zanim się położyłam i zasnęłam, zadałam sobie pytanie: kto to jest?

Mrs.Black & Evii

7 komentarzy:

  1. Wyszedł wam świetny. Długi i ciekawy *.*
    Spisałyście się jak zwykle świetnie :)
    Czekam na kolejny :3
    i Życzę wam takiej weny, żebyście nie miały długich przerw w dodawaniu rozdziałów.
    Zapraszam do mnie na nowy: http://severus-hermiona-blog.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne ! Ech te relacje rodzine Blacków :D Chce jeszcze :3 !
    Obytak dalej ! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Hey. Nominuję Was do Liebster Blog Award ;D
    Więcej -> http://lordwody.blogspot.com/p/blog-page.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Taki długi, taki cudowny ! Czekam na dalszą część! Zapraszam do siebie! http://blask-susan.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. *o* cudny _ nie komentowałam bo bardzo się zaczytałam i powiem jedno : kocham to pisz dalej ... czekam na next
    Zapraszam na www.wieczne3zycia.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak jak obiecałam, tak i pozostawiam po sobie ślad :D Jejku ten rozdział jest MEGA ! Co z tego, że rzadko dodajecie, wynagradzacie to długością rozdziału. Mi bardzo trudno jest tak się rozpisywać :/ Piszecie SUPER !!! Dobrze ułożone zdania, wciągające wątki no i Fred <3 i George ^^ ( łał to chyba mój najdłuższy komentarz pozostawiony na jakimś blogu ;d )
    ~Ellie Martin

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja chyba wiem, co oznacza S i C ;)
    Hermionka :*
    Świetny rozdział! Podoba mi się, że wspominacie o tym, że inaczej wychowała ją matka :)
    Piszecie cudnie, jakzwykle <3

    *iż może? Albo iż, albo może (po "iż" stawia się przecinek)
    * niewiele
    * w niektórych miejscach brakuje mi przecinków, bądź znaków zapytania

    OdpowiedzUsuń